Niech żyje GlamGlow – krótka recenzja maski do twarzy Instamud

Przekora to moje drugie imię. W kosmetycznym kontekście przejawia się zazwyczaj niechęcią do podążania za rozentuzjazmowanym tłumem niesionym instargamowo-tik-tokowym hype’em. Czyli im szerzej reklamowany jest kosmetyk, tym dłużej zwlekam z testami, żeby przypadkiem nie podchwycić nadmiernej egzaltacji rzeszy konsumentów. W kwestii kosmetyków do make-upu nie jestem jeszcze aż tak zadziorna, bo profesjonalny kufer nie lubi “zastojów” w asortymencie, ale w pielęgnacji?! Oh my goodness, im mniej znana pielęgnacyjna perełka z niszowej marki tym bardziej jestem dumna z jej odkrycia!
Cóż, pewnie prędzej zgolę czachę na łyso niż zrezygnuję z mojej kosmetycznej przekory. A piszę to tylko po to, by wytłumaczyć się dlaczego przez lata zwlekałam z wypróbowaniem czegokolwiek z logo GlamGlow. Jak zapewne pamiętacie jeszcze kilka lat temu reklamy GlamGlow wyskakiwały z lodówki. Przez długi czas same “ochy i achy” w internatach, doskonałe recenzje w prasie kobiecej i polecajki wśród przyjaciółek, ale przekora wygrywała i powtarzając za Maksiem z kultowej Seksmisji “nie wstanę, tak będę leżał”. No i po latach czynnego oporu wreszcie wstałam, przetestowałam i … biegusiem dołączyłam do wiwatującego tłumu: “niech żyje GlamGlow”.
Zanim przejdę do mojego odkrycia na miarę Ameryki przenieśmy się na chwilę do słonecznej Kalifornii, ojczyzny marki GlamGlow. Historia GlamGlow nadaje się na scenariusz kosmetycznej bajki z happy endem. Pozwólcie, że szybciutko ją opowiem. Dawno dawno temu (a mówiąc ściślej w 2008 roku), za górami za lasami (w Hollywood) pewien książe z bajki (a dokładnie Keanu Reevs) zamarzył o czymś, co w 10 minut diametralnie poprawi wygląd jego skóry przed wejściem przed kamerę. Czary, mary i kilka lat później we współpracy z chemikami Glenn i Shannon Dellimore dostarczają księżniczkom i księciom z Hollywood magiczną miksturę, która, choć wygląda jak błoto, na skórze działa cuda. Efekty “magicznego błota” olśniewają gwiazdy Hollywood, a na konto Glenn i Shannon wpływają zarobki świadczące o wielkim sukcesie sprzedażowym. Stopniowo GlamGlow tworzy kolejne produkty z natychmiastowym efektem “wow”, a marka osiąga status kultowej nie tylko w USA, ale i na arenie międzynarodowej. I żyli długo i szczęśliwie z piękną, wypielęgnowaną skórą z niesłabnącym efektem glow!
A teraz moja bajka z happy endem. Nasze drogi z GlamGlow przecięły się dopiero w zeszłym roku, kiedy intensywnie poszukiwałam “czegoś”, co ekspresowo poprawi wygląd skóry “moich” modelek. Niestety 10 minut mnie nie urządza, bo na pracując na sesjach zdjęciowych nie zawsze mogę poświęcić aż tyle czasu na samą maskę. Potrzebowałam czegoś mega ekspresowego i turbo skutecznego. Koleżanka po fachu poleciła mi Instamud i obiecała że ta maska daje widoczne efekty w zaledwie 60 sekund. Przyznaję, że byłam sceptyczna do tego, co może wydarzyć się z ludzką skóra w zaledwie 60 sekund, ale musiałam spróbować. Sorry Maksiu z Seksmisji, musisz już sam poleżeć, bo jednak idę przetestować GlamGlow.
Instamud, czyli 60 sekundową maseczkę oczyszczającą testowałam oczywiście najpierw na sobie. Od razu polubiłam jej poręczne, a przy tym designerskie opakowanie w kolorze energetycznej żółci, które przepięknie kontrastuje z kolorem produktu, bo sama maseczka to fioletowe, pastelowe cudo! Ale sam kolor maski to nie jedyne źródło radości, bo Instamud to maseczka bąbelkująca! Ileż fun’u ma się z zasmarowania własnej twarzy na fioletowo i patrzenia, jak po chwili zaczyna bąbelkować wie tylko ten, kto raz spróbuje!
W mniej więcej 60 sekund cała maseczka zamienia się w liliową piankę i już po chwili bez trudu możemy w całości zmyć ją z twarzy. Już na etapie obserwowania procesu bąbelkowania miałam sporego “banana” na twarzy, ale najlepsze miało dopiero nadejść. Bo oto po zmyciu maski czekał na mnie efekt, który przerósł moje oczekiwania! Mój sceptycyzm co do tego, co może wydarzyć się w zaledwie minutę prysł wraz ostatnim bąbelkiem maski Instamud. Wierzcie lub ni, ale maska Instamud daje mierzalny, widoczny gołym okiem efekt “wow”. Pory skóry wyraźnie zmniejszyły swoją widoczność, skóra stała się czysta, gładka, odświeżona, gotowa na glow.
A to wszystko za sprawą liliowej magii z Ameryki… albo raczej niezwykle przemyślanego składu maseczki. Formułę maseczki oparto na glinkach: bentonitowej i kaolinowej o szerokim działaniu detoksykującym i oczyszczającym. Dopełnienie glinek w formule Instamud stanowi kilka pieczołowicie wyselekcjonowanych składników, dzięki którym efekt wykracza daleko poza dobrze znane mi glinki. Mam na myśli oczar wirginijski o działaniu ściągającym, przeciwzapalnym i przeciwbakteryjnym oraz kilka innych dobroczynnych substancji (aloes, korzeń lukrecji, wyciąg z jabłka, niacyna, alantoina) o działaniu nawilżającym, łagodzącym, wygładzającym i rozjaśniającym.
Instamud od razu wylądował w moim kufrze i za każdym razem, gdy potrzebuję w ekspresowym tempie odmienić skórę modelki to sięgam właśnie po żółtą tubkę z logo GlamGlow. Minuta bąbelkowania i jeszcze nigdy nie obyło się bez “ochów i achów”. Póki co nie zdarzyło mi się, by kogoś podrażnił lub uczulił za co do długiej listy plusów dopisuje kolejny! Szybka, skuteczna, przyjemna w użyciu. Czego chcieć więcej od ekspresowej maseczki?
Instamud polecam szczególnie… wszystkim. Kobietom i mężczyznom. Młodszymi starszym (och ta maska doskonale pielęgnuje cerę nastolatek!). Makijażystom i nie-makijażystom. Wszystkim którzy w zabieganym trybie życia nie mają ochoty spędzać pół życia leżąc z maskami na twarzy.
Ps. Sorry Maksiu, teraz będę musiała wypróbować resztę osławionych produktów GlamGlow włączając w to bestsellerowe ThirstyMud i GlowStarter. I pielęgnacyjną przekorę w łeb wzięło. Happy End.