Bezpieczna opalenizna przez cały rok
Wybrano mnie do tego testu nie bez powodu. Jestem człowiekiem o cerze koloru mąki i od kiedy pamiętam, opalam się na słońcu na odcień dorodnego, czerwonego raczka. Niestety czerwień nie zmienia się z czasem w brązową opaleniznę. Moja bladość już nikogo nie dziwi, ale nie ustaję w poszukiwaniach produktu, który mógłby odmienić moją skórę i nadać jej choć odrobinę zdrowego koloru. Samoopalacze wywoływały we mnie do tej pory mieszane uczucia. Nie należę do cierpliwych maniaków pielęgnacji ciała, więc często próby smarowania się produktami brązującymi kończyły się plamami. Tym razem podeszłam do tematu dużo bardziej kompleksowo. Postanowiłam, że jeszcze tej jesieni doprowadzę moją skórę do stanu przyjemnego, naturalnego zbrązowienia.
Odpowiednie przygotowanie!
Zaczęłam od porządnego researchu, by za wszelką cenę uniknąć plamistych niespodzianek. Przed testem każdego z produktów fundowałam ciału porządne złuszczanie, najczęściej peelingującą rękawicą. Po peelingu, na dzień przed planowaną domową sesją opalania, nawilżałam skórę balsamem, więcej uwagi poświęcając strategicznym, suchszym obszarom – kostkom, kolanom, łokciom. Do przetestowania miałam także kilka produktów do twarzy, ale o przygotowaniu tego obszaru przeczytacie niżej. Poznacie moją historię nauki na błędach!
Brązujący balsam do ciała i twarzy Pomarańcza z cynamonem, Mokosh
Balsam brązujący do ciała i twarzy od Mokosh pachnie jak moja ulubiona jesienna herbata – pomarańczą i cynamonem. Kiedy nałożyłam przyjemnie gęsty i kremowy balsam po raz pierwszy, miałam wrażenie otulenia. Produkt pięknie się rozprowadził, nie był tępy, nie miałam problemu z ocenieniem, czy nakładam go równomiernie. Po prostu z łatwością sunął po skórze. Aplikacja nie przypominała żadnego innego produktu brązującego, jakiego wcześniej używałam.
Następnego ranka moja skóra miała piękny, naturalny kolor. Nie za ciepły, nie za ciemny, idealny, nieco oliwkowy odcień. Ten balsam to świetny wybór dla osób, które szukają subtelnego, łatwego w utrzymaniu efektu. I zdecydowanie dla miłośników jesienno-zimowych zapachów kosmetyków do ciała!
Krople samoopalające do twarzy, szyi i dekoltu Catch the Sun, Veoli Botanica
Z produktami brązującymi do twarzy nie miałam przedtem do czynienia, prawdopodobnie ze strachu. Po kropelki do twarzy, szyi i dekoltu Catch the Sun od Veoli Botanica sięgnęłam więc z dozą niepewności. Okazało się, że nie taki samoopalacz straszny.
Kropelki mają dość gęstą, żelową konsystencję, dzięki czemu nie rozlewają się mocno w dłoniach, nie uciekają przez palce. Przy pierwszej aplikacji nałożyłam produkt na skórę po delikatnym, codziennym peelingu. Okazało się, że skórze twarzy przed opalaniem należy poświęcić nieco więcej uwagi. Kropelki zadziałały mocniej tam, gdzie nie złuszczyłam naskórka wystarczająco – wokół brwi, przy skrzydełkach nosa i na brodzie. Nauczona tym błędem, przed kolejną aplikacją wykonałam dokładny peeling wszystkich tych miejsc. Pomogło! Efekt po dwóch dniach był mocno widoczny. Opalenizna miała przyjemny, dość ciepły odcień. Pięknie prezentowała się zarówno na szyi, jak i na dekolcie. Pamiętajcie o porządnym umyciu rąk po aplikacji. Raczej nie chcecie opalać wnętrza dłoni.
Krem brązujący samoopalający Touch of Summer, Veoli Botanica
Razem z kropelkami do twarzy testowałam balsam do ciała Touch of Summer. Jeśli używacie samoopalaczy, z pewnością wiecie o tym, że najbardziej irytującym etapem jest czekanie, aż produkt lekko wyschnie na skórze, by po aplikacji po prostu móc się ubrać i iść spać.
Ten balsam okazuje się świetnym zawodnikiem w tej kategorii, szczególnie dla mej niecierpliwej części osobowości. W ekspresowym czasie stopił się ze skórą i wysechł, nie lepił się i nie zostawił śladów na białej pościeli. Przy aplikacji pachniał suchym siankiem, a po kilku godzinach zaczął wydzielać dość charakterystyczny zapach, jak większość samoopalaczy. Efekt jest jednak tego wart. Po jednej aplikacji był mocniejszy, niż ten uzyskany z pomocą balsamu z Mokosh. Odcień opalenizny był idealnie oliwkowy, bez żadnej nuty przerażającej pomarańczki.
Naturalny tonik samoopalający Have Some Tan!, Resibo
Kolejna próba samoopalania mojej bladej twarzy była zdecydowania bardziej udana, dzięki nauce na błędach. Tonik Have some tan! od Resibo nałożyłam dłońmi na umytą, suchą twarz. Jest z tym trochę zabawy ze względu na lejącą konsystencję, ale lekko herbaciany odcień pomaga wymierzyć odpowiednią ilość produktu, a tonik sam w sobie dość szybko zaczyna zastygać w kontakcie ze skórą, więc nie spływa i nie tworzy zacieków. Tutaj na zdecydowane, mocniej widoczne efekty należy poczekać przynajmniej do drugiej aplikacji. To wtedy zaczęła budować się opalenizna – bardzo naturalna i subtelna, bez plam. To właśnie po aplikacji tego toniku moja skóra zaczęła wyglądać dużo promienniej.
Samoopalacz w piance Cacao, ECO By Sonya Driver
Po kilku testach lżejszych produktów, przyszedł czas na większy kaliber. Lekko drżącą dłonią sięgnęłam po mus do ciała Cacao tanning mousse od ECO By Sonya Driver. Produkt aplikowałam dedykowaną rękawicą (bardzo przydatny i świetnie zaprojektowany gadżet, który ułatwił cały proces!). Już na samym początku zaskoczyła mnie konsystencja. Opakowanie wygląda jak to klasyczne, charakterystyczne dla pianek do mycia twarzy. Wyciśnięty produkt nie przypomina jednak lekkiej, puszystej pianki. To bardziej, tak jak sugeruje nazwa, gęstszy, napowietrzony mus. Pięknie i bezproblemowo rozprowadził się na skórze, ekspresowo zastygł. Efekt można stopniować – po godzinie od aplikacji opalenizna była bardzo delikatna, po całej nocy bardzo mocno widoczna.
Mus dał mi na ciele zdecydowanie najintensywniejszy odcień ze wszystkich testowanych produktów. Warto uważać przy aplikacji. Przy pierwszym użyciu maleńka kropelka dostała się na moją nieosłoniętą rękawicą dłoń, a powstała przez to plamka trzymała się uparcie przez kilka dni.
Organiczny samoopalający toner, ECO By Sonya Driver
Podobnie jak mus, opalająca woda do twarzy Face tan water od ECO By Sonya Driver sprawdzi się u osób, które poszukują intensywniejszego efektu. Już po jednej aplikacji płynnego produktu efekt opalenizny był na tyle mocny, że wstrzymałam się z kolejnym nałożeniem przed kilka dni i przestawiłam się na ciemniejszy odcień podkładu. Dzięki temu produktowi uzyskacie szybki efekt złocistej, pięknej opalenizny.